niedziela, 10 września 2017

XIX - Impuls. Część I.

Spodziewałam się wszystkiego. Krzyków, płaczu, histerii, agresji, ale Izela mnie zaskoczyła. Gdy przykuśtykałam do niej z wiadomością o śmierci Brena, ona po prostu skinęła głową. Może nieco pobladła, a ręka zadrżała przy wpisywaniu czegoś na kartkę, jednak nawet na mnie nie spojrzała. 
– Kazał ci powiedzieć, że Nareb jest dobrym wyborem – dodałam.
Izela odłożyła ołówek i oparła dłonie o biurko. Jej oczy były szkliste. 
– Weiro, zostaw mnie proszę samą – warknęła.
Opuściłam gabinet, ruszając powoli do swojego mieszkania.
– Co tam się działo? – Hitch stanął przy moim boku, oferując mi swoje ramię jako wsparcie. Skorzystałam z pomocy bez chwili namysłu. 
Szliśmy, milcząc, tak szybko, na ile pozwalało moje roztrzaskane kolano. 
– Zabiłam Brena. – Zimny ton, jaki wydobył się z mojego gardła zaskoczył nawet mnie. – Gdybym nie uwierzyła De, gdybym w ogóle tam nie poszła... On by żył. Zabiłam go, Hitch. 
Kot nie odpowiedział mi. Po prostu szedł ze mną, a ja czułam, że doskonale rozumie, co dzieje się wewnątrz mnie. Musiał rozumieć, przecież byliśmy do siebie tacy podobni. Oddychałam ciężko, jakbym była zmęczona, choć to musiała być tylko reakcja na wydarzenia sprzed zaledwie paru minut. 
Kiedy przechodziliśmy pomiędzy budynkiem Domu a moim mieszkaniem, zauważyłam, że Samel, Ayla i reszta grupy delegowanej do poszukiwań zebrała się przy samochodzie, do którego to wpakowywali bagaż. Bren umarł, a życie toczyło się dalej: Izela pracowała, plan musiał zostać wykonany. Nie widziałam nigdzie Mentorów, jednak domyśliłam się, że sprawa została już wyjaśniona, skoro Samel zdecydował się na wyjazd. Parsa pomachał do nas, kiedy zauważył, że przechodzimy. Skinęliśmy do niego głowami na znak pozdrowienia. Słońce świeciło, wiał lekki wiatr. Spokojny, niczym nie różniący się od poprzednich dzień. Jakby nic się nie stało.
– Jesteśmy społecznościami przyzwyczajonymi do tego, że nasi najbliżsi odchodzą. – Hitch zdawał się czytać mi w myślach.
– To widać – mruknęłam, chcąc znaleźć się jak najszybciej w łóżku, pozwolić zregenerować się ciału. 
– Nie znałem go prawie wcale. Jaki był?
Bren był chłopakiem Izeli. To ona powinna odpowiedzieć. Dlaczego to mi przypadło opowiadać o chłopcu, który by żył, gdyby nie moja naiwność?
– Był... Zawsze wiedział, co i jak. Nie żartował często, jednak była w nim iskra, wiesz... takie „coś” – urwałam. – Bren był najlepszym z możliwych partnerów. On i Izela stanowili jedność, po prostu nie umiem sobie wyobrazić, jak to teraz będzie. Izela bez Brena...
Hitch po prostu mi towarzyszył. Nawet kiedy dotarliśmy do mieszkania, nie skończyłam monologu. Słowa płynęły ze mnie jak wodospad, gdy wspominałam, jak spędzaliśmy we trójkę czas, z jaką wprawą Bren „łatał” mnie po bójce z Mizem w dniu, w którym poznałam się z Hitchem. Bywał gdzieś obok przez znaczną część mojego życia, tak jak Izela. Jego brak był jak śmierć rodzica, tak przynajmniej mi się wydawało. Nie miałam przecież jako takich rodziców, choć Mrok twierdziła, że jestem jej córką. Świat nagle się zmienił, tracąc bardzo mały, niedoceniany element. Przeze mnie.

Rany u Cieni zawsze goiły się szybko, jednak wyczuwałam, że coś jest nie tak: moje skaleczenia zasklepiły się w zadziwiająco szybkim tempie, a rzepka w kolanie zdawała się mniej boleć z każdym ruchem. Przynajmniej takie odnosiłam wrażenie, choć może ból robił się lżejszy wprost proporcjonalnie do ochładzania uczuć. Jakoś łatwiej było się wyłączyć teraz, gdy wyrzuciłam z siebie myśli, a Hitch je wysłuchał. Kojący był jego dotyk – zwykłe położenie dłoni na ramieniu. Nie tłumaczył mnie. On to rozumiał. Drugim czynnikiem pozwalającym mi na odbudowanie szczelnego kokonu chroniącego przed światem był wyjazd Samela. Choć to dość małostkowe w obliczu śmierci Brena, obudzone we mnie emocje nadal szalały w obecności chłopaka. Jednak obowiązki wzywały: należało pójść do Kaska, by rozpocząć jego indywidualne szkolenie.
Zastukałam do drzwi, i nim zdążyłam mrugnąć okiem, stanęły przede mną otworem. Zaskoczona tak szybką reakcją wpatrywałam się nieco otępiała w ucznia, aż ten uśmiechnął się, nieznacznie wyjaśniając:
– Widziałem przez okno, że idziesz. – Wzruszył lekko ramionami. – Jak mówiłaś, jestem gotów o każdej porze dnia i nocy!
– Świetnie. – Kiwnęłam głową. – Chodź. – Ruszyłam korytarzem, a za plecami usłyszałam szczęknięcie zamka drzwi oraz kroki Kaska.

– Izelo, to całkowicie nie do przyjęcia. – Nareb kręcił nosem, kiedy blondynka zarządziła, iż każdy reprezentant Kolców powinien opuścić Dom. Sytuacja z mentorami całkowicie pomieszała szyki, a „Nowy porządek” musiał zostać gruntownie przebudowany. 
– To tylko na jakiś czas, musimy wymyślić, jak to wszystko rozegrać... – Dziewczyna nie patrzyła na rozmówcę. Wpatrywała się nieobecnym wzrokiem w blat biurka.
– I według ciebie najlepszym rozwiązaniem problemu z mentorami będzie ulegnięcie ich żądaniom? – Orzeł nie potrafił zrozumieć, jak to możliwe, by nieugięta i doskonale zorganizowana dotąd Izela tak łatwo uległa warunkom stawianym przez dorosłe Cienie. 
– To tylko na jakiś czas – wysyczała. – Sytuacja nie była przewidywana, Bren. 
Nastała kompletna cisza. Ramiona Izeli zatrzęsły się, a dłonie zasnęły w pięści. Paznokcie tak mocno wpijane były w skórę, że aż ją przebiły, rysując na wewnętrznej stronie krótkie, krwawe półksiężyce.
– Nie jestem Brenem, Izelo. – Nareb wypowiedział te słowa cicho, powoli. Wciąż nie pochwycił nawet na chwilę wzroku blondynki. – Na pewno dobrze się trzymasz? – W głosie chłopaka pobrzmiewało powątpiewanie. Jeszcze niecałą godzinę wcześniej Izela zapewniała, że strata Brena jest dla niej bolesna, ale sobie z nią radzi. Nareb wiedział, że musiało zżerać ją poczucie winy przez to, co między nimi się rodziło... Między Kolcem a Cieniem, tak blisko zmarłego, na jego oczach, choć nigdy nie nazwane. Orzeł był niemal pewny, że Bren wiedział o wszystkim, choć był zbyt taktowny – a może za dumny – by przyprzeć dziewczynę do muru i wyjaśnić wszystkie kwestie między nimi, więc czekał, aż sama się przyzna. 
Nagle w Narebie zaczęła narastać złość. Jak Izela mogła być tak głupia? Jak mogła tak łatwo zgodzić się z warunkami Mentorów? Gniew przyszedł niczym nagły impuls. Iskra wrogości, wprowadzająca niedopowiedzenia w stan tlenia, by potem, przy najmniejszym podmuchu niezgody, buchnąć płomieniem furii. Orzeł ledwo się powstrzymywał, by nie potrząsnąć dziewczyną, a nawet... by jej nie uderzyć, co zauważył z pewnym przerażeniem. 
Poczuł, jak jego usta twardnieją, powoli przemieniając się w dziób. Zakrył je rękoma, wybiegając z gabinetu Izeli. Blondynka wybuchnęła płaczem.

Profesor De zasiadł w zwolnionym dla Mentorów gabinecie. Dorosłe Cienie, które powróciły do Domu, czyli grupka niespełna trzydziestu osób, nadal nie wybrały, gdzie planują zamieszkać. Co więcej, jedynie Reala i Kierel wykazywali jakąkolwiek chęć działania. Pozostali w mniejszym lub większym stopniu wykazywali bierność wobec wydarzeń. De nie był zachwycony takim podejściem, jednak musiał sam przed sobą przyznać, że przesiadywanie w celach mogło osłabić morale jego oddziału. 
– Kiedy wyniosą się stąd Kolce? – Reala wpatrywała się wyczekująco w przywódcę. Ręce miała skrzyżowane na klatce piersiowej, a jej prawa stopa nerwowo stukała w podłogę. – Mam dość ich oddziaływania, wszędzie czuję smród tego bydła! – Zmarszczyła nos, jakby dotarł do niej nieprzyjemny zapach.
– Musimy chwilę poczekać, przecież się tu zadomowili. – Profesor zamknął oczy, po raz kolejny powtarzając to samo.
– A nie możemy po prostu ich... powybijać? – zasugerował Kierel, bawiąc się saksą wydobytą z zasobnego arsenału broni Cieni, który bezzwłocznie odwiedzili byli więźniowie. 
De potarł opuszkami palców skronie. Oby Mrok dała mu wystarczająco dużo cierpliwości, by nie zaatakować Kierela!
– Nie, nie możemy. Zastanów się przez chwilę. Jest nas dwadzieścia osiem osób. Owszem, jesteśmy lepiej wyszkoleni, ale nadal nie poradzimy sobie w walce z kilkoma osobami naraz. – Wbił wściekłe spojrzenie w Cienia. – Jak jesteś samobójcą, to idź. Proszę. Poradzimy sobie i w dwadzieścia siedem osób, więc...
– Czujecie to? – Reala weszła mu w słowo. – To... to ukłucie mocy...
Zdecydowana większość Cieni pokiwała głowami, zgadzając się z nią.
– Coraz bardziej irytuje mnie obecność Kolców. – Kierel nabrał powietrza głęboko w płuca. – I to uczucie nie jest naturalną nienawiścią... Jest jakby...
– Spotęgowane. – Profesor dokończył za niego. – A skoro my to odczuwamy, to być może dzieciaki też. Chyba Mrok zainterweniowała. – Uśmiechnął się z ulgą. – Nie straciliśmy jej! Ona żyje! – Poderwał się z krzesła, wznosząc wzrok ku górze, po czym padł na kolana. Reszta Cieni poszła w jego ślady, w ciszy ciesząc się z odzyskanego bóstwa.

Ayla miała wrażenie, że na tylnym siedzeniu samochodu zrobiło się ciaśniej. Umef, który koło niej siedział, już wcześniej zajmował sporo miejsca, gdyż duży był z niego chłopak. Teraz jednak jakby urósł. Unikała patrzenia na niego, gdyż Niedźwiedź nadal był na nią obrażony o Samela. A przecież był to tylko zwykły flirt! Głupi Kolec od razu roił sobie w głowie, że ona, cudowna Ayla, chciałaby się z nim związać. Jednak jego rozpychanie się naprawdę zaczęło ją drażnić. Z każdą chwilą był coraz bliżej niej, a włosy z jego rąk łaskotały odkryte przez koszulkę na ramiączkach blade ramiona rudowłosej. Że też wcześniej nie zauważyła, jak bardzo był owłosiony! Jakby miał futro... Nieprzyjemny dreszcz przeszedł jej wzdłuż kręgosłupa. Kątem oka zerknęła na Umefa i zobaczyła niedźwiedzią łapę, wydłużony pysk i zwierzęce oczy, dwa ciemne paciorki, wbite w nią nieustępliwie. Tuż pod czarnym, wilgotnym nosem, widziała uchyloną paszczę, a w niej rząd śnieżnobiałych zębów. Przełknęła ślinę, powoli przenosząc wzrok do przodu, gdzie Parsie wyrastała lwia grzywa.
– Samel...? – Głos Ayli brzmiał niepewnie, zabarwiony nutą lęku.
I wtedy Lew rzucił się na Cienia, który stracił panowanie nad samochodem. Ułamek sekundy później cała czwórka koziołkowała ze stromego zbocza, kaleczona odłamkami szkła, obijana metalem, kończąc szaleńczą podróż na starym dębie. Drzewo nie poddało się impetowi uderzenia, tracąc jedynie trochę kory i obsypując wrak samochodu kilkoma zeschniętymi liśćmi. Na dole wąwozu rozchodził się tylko syk niewiadomego pochodzenia i wycie klaksonu, gdyż zablokowały go żebra Samela.

W Domu i Akademii wybuchła prawdziwa wojna. Kolce, które jeszcze przed kilkoma minutami żyły obok Cieni, nagle zaczęły przybierać zwierzęce formy, atakując przyjaciół. Cienie nie pozostawały dłużne, bombardując uderzeniami Mroku swoich towarzyszy. Podniosła się wrzawa, której nikt nawet nie próbował okiełznać. Rany, jakie rasy sobie zadawały, niekiedy wydawały się wręcz śmiertelne i nie wiadomo, dokąd to wszystko by doprowadziło, gdyby nie ostatni przebłysk zdrowego rozsądku Nareba, biegnącego przez budynek i krzyczącego „odwrót”!
Pierwszy rozbłysk światła od zmarłego Kolca zabrał ze sobą dwóch młodych Cieni. Gdy umarł pierwszy Cień, zginął jeden Kolec, ale trzech zostało poważnie rannych. Nie wszystkim Dzieciom Światła udało się opuścić Dom. Zaledwie dwie trzecie uszły z życiem. Sytuacja w Akademii wyglądała jeszcze gorzej: tam nie znajdował się nikt na tyle rozsądny, by zarządzić odwrót u Cieni. Tylko jedna czwarta Dzieci Mroku opuściła teren Kolców, w niezbyt dobrym stanie doczołgując się do Domu.
Bez racjonalnego wyjaśnienia obie rasy straciły wielu ludzi, w ciągu kilku minut, pod wpływem impulsu. Podłogi lepiły się od krwi, a ludzie z okolicy mówili o „anomalii pogodowej”, gdy w nieregularnym tempie z dwóch stron na przemian to się chmurzyło, to pojawiały się rozbłyski światła.

– Dobrze, na dziś wystarczy – zadecydowałam, podpierając się na mieczu ćwiczebnym. Pół dnia spędziłam z Kaskiem w lesie, nie zwracając uwagi na nadchodzącą burzę. Gdyby zaczęło padać, zarządziłabym powrót. 
Kilka godzin intensywnego wysiłku fizycznego na miękkiej, leśnej ściółce zmuszającej do zwracania uwagi na wystające korzenie dało się we znaki mojemu nie do końca zregenerowanemu organizmowi, a nie chciałam okazywać słabości uczniowi. 
– Jak sobie życzysz! – Kasek skłonił się z cieniem uśmiechu błąkającym się po ustach. Udawał, że trening nie zmęczył go wcale, jednak zauważyłam to, czego ukryć się nie da. Można uspokoić oddech, powstrzymać drżenie mięśni, ale nie da się ukryć pulsujących żyłek. 
– Jutro drugi dzień wolnego dla pozostałych, więc przyjdę po ciebie, gdy nadejdzie czas na trening. – Odgarnęłam włosy z twarzy. – Wykorzystaj ten czas mądrze, odpocznij, zregeneruj się... – Mój wzrok zatrzymał się na pękniętej od uderzenia mieczem ćwiczebnym skórze, z której sączyło się osocze. Dookoła wybarwiał się naprawdę spory siniak, zajmujący niemal połowę ramienia. – Zwróć uwagę na to, nie jestem pewna, czy nie zrobił się jakiś krwiak. Musisz być nieco szybszy, gdy nie jesteś w stanie odparować ciosu. Bywa, że unik to najskuteczniejsza forma obrony.
– Ja nie uciekam. Zawsze stawiam czoła niedogodnościom. – Tym razem Kasek po raz pierwszy zgubił swój niekiedy ironiczny, czasem niewyraźny lub promienny, jednak zawsze obecny uśmiech. Rozszerzone źrenice wpatrywały się nieustępliwie w moje oczy, o ton ciemniejsze niż zawsze.
– Wracamy do Domu, w tej chwili! – Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy, a serce zaczyna galopować. Ruszyłam niemal biegiem w drogę powrotną, gnana najgorszymi przeczuciami. Już kiedyś widziałam gonitwę Cieni w oczach u Mrok. Jeśli ktokolwiek miał w sobie tyle energii ciemności, oznaczać mogło to jedynie to, że Oni wrócili, a co gorsza: zebrali wystarczająco dużo energii, by zrobić coś wielkiego. I właśnie to robili. 
Biegnąc, analizowałam pojedyncze zapowiedzi, jakie zignorowałam: nienaturalnie szybkie gojenie ran, wezwanie przesyłane przez De, burza bez deszczu... Burza nadchodząca od strony Domu. 
I wtedy to do mnie dotarło. To wcale nie była burza!
Stanęłam jak wryta. Musiałam zobaczyć, co tam się stało. A jeśli ja i Kasek jesteśmy ostatnimi ocalałymi?
– Zostań tu, przypilnuj rzeczy. – Rzuciłam pod jego nogi ćwiczebne miecze. – Jak nie wrócę do pół godziny, uciekaj. Jakby działo się coś podejrzanego, również.
– Ja nie uciekam... – zaczął Kasek, ale mu przerwałam. 
– To się schowaj, cokolwiek. Nie mamy broni! – krzyknęłam na niego, po czym pobiegłam do Domu, mając nadzieję, że mój uczeń posiada wystarczająco dużo rozumu, by mnie posłuchać. 

Hitch nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Obserwował wydarzenia w milczącym przerażeniu. Nieraz widział już starcia swoich z Cieniami, ale to, co odbywało się w tej chwili, było zwyczajną jatką. Na terenach Akademii nieprzerwanie przebywało więcej Kolców, a ich zmasowany atak przypadł na niewielką grupę Dzieci Mroku, pozostawiając ich bez szans na przeżycie. Cienie broniły się zażarcie, choć nie dało to żadnego efektu przy tak dużej przewadze liczebnej wroga. „Egzekucja” – przemknęło przez głowę Kota, zbyt sparaliżowanego niespodziewanym zwrotem akcji, by wykazać jakąkolwiek reakcję. 
Dłuższą chwilę zajęło mu odzyskanie zdolności myślenia. Weira. Co z Weirą, czy w Domu dzieje się teraz dokładnie to samo? 
Przybrał kocią postać i wyskoczył z drugiego piętra, na którym jeszcze przed chwilą studiował stare manuskrypty. Przemknął wzdłuż ścian, starając się nie rzucać w oczy. Zresztą, nikt nie zwraca uwagi na koty w ferworze walki. Niemal dobiegł już do płotu odgradzającego Akademię od reszty świata, kiedy coś na niego spadło. Silna dłoń przygwoździła za kark Hitcha do ziemi, unieruchamiając żelaznym uściskiem. Z pyszczka Kota wyrwało się żałosne miauknięcie, gdy ta sama ręka podniosła ciało za skórę do góry. Wisząc bezbronnie, stanął oko w oko z gadzimi źrenicami. Pojedyncze łuski lśniły na pozieleniałej twarzy, a spomiędzy warg wysunął się cienki języczek, by zafalować i ukryć się z powrotem w jamie gębowej. 
– A dokąd to śmiga Kiciuś? –  Głos przypominał syczenie. –  Przegraliście, a teraz nadejdzie nasza Armia. – Bau zaśmiał się ironicznie. – W końcu i ja popieram „Nowy ład” –  zadrwił, ogłuszając Kota.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Każdy komentarz to znak, że to, co piszę Cię zainteresowało :)

Szablon wykonała prudence.