wtorek, 1 sierpnia 2017

XVI - Mentorka

– Hitch?! – Gdybym miała coś w rękach, zdecydowanie bym to upuściła. Zamiast tego przeszedł mnie dreszcz ni to przerażenia, ni radości. Niemal cała gorycz, jaką wywoływał we mnie Samel, ulotniła się. Prawie, bo drzazga gdzieś w środku tkwiła nadal.
– Weira? – odpowiedział. Miałam wrażenie, że to był w jego wykonaniu żart. Za plecami usłyszałam, jak Cień zbiega po klatce schodowej. Poczułam przymus, żeby go dogonić, domyśliłam się, jak to może wyglądać... Utajniłam obecność Hitcha, musiałam to wytłumaczyć! 
– Samel! – zawołałam za nim, odwracając się, by go dogonić. Może Ayla kłamała, może zbyt – sama nie wierzę, że to mówię – emocjonalnie zareagowałam? 
Zbiegłam ze schodów, zeskakując po kilka stopni. Dogoniłam go już prawie przy wyjściu głównym. Nie zatrzymał się, dopóki nie stanęłam przed nim, blokując przejście. Nie miałam pewności, jak jest z nim i Aylą, ale i tak nie mogłam pozwolić na to, by pomyślał, że moje zachowanie spowodowane było obecnością Kota.
– Przepuść mnie – zażądał – nie zmuszaj mnie do użycia siły.
– Nie planowałam tego... Nie wiedziałam...
– Że przyjdę? – przerwał mi. – Cóż, byłoby to dziwne, biorąc pod uwagę, jak wystawiłeś mnie. Skąd miałbym wiedzieć, gdzie szukać? – Zaśmiał się gorzko. – Nagroda pocieszenia, ładnie to ujęłaś. Jednak Kiciuś ponad wszystko!
Zamrugałam, czując, jakby ktoś uderzył mnie mocno w głowę.
– Kiciuś? – powtórzyłam. – Wiesz, idź sobie do Ayli... – Odsunęłam się, wypuszczając go. Nie ruszył się z miejsca.
– Naprawdę sądziłem... Byłem przekonany – szepnął, następnie pokręcił głową z rezygnacją. – Myślałem... Tak, pójdę do Ayli.
Wyminął mnie, uważając, by mnie nie dotknąć. Zamknęłam oczy i nabrałam głęboko powietrza. Postanowiłam, że nie będę znowu płakać. Były bowiem ważniejsze rzeczy do zrobienia, nie czas na dramaty. Prawda jest taka, że nigdy nie nadawałam się do miłości. Postanowiłam wrócić na górę i dowiedzieć się, skąd wziął się w moim mieszkaniu Hitch.
Stał dokładnie w tym samym miejscu, w jakim go zostawiłam. Miałam wrażenie, iż nawet nie drgnął. Uśmiechnął się niewyraźnie, coś na kształt grymasu, jaki kiedyś sama przywoływałam na usta. 
– Cześć – powiedziałam, nie mogąc wymyślić niczego mądrzejszego. Ciężko było stwierdzić, w jakim stopniu znałam Hitcha, a w jakim miałam wątpliwą przyjemność obcować ze Światłem w jego ciele.
– Cześć – odpowiedział, zamykając za mną drzwi. – Nie lubię przeciągów.
Usiedliśmy naprzeciw siebie przy stole jadalnym. Jak miałam z nim rozmawiać? Kiedyś sądziłam, że coś do niego czuję, a potem uświadomiłam sobie, jak niewielka emocja to była. Nawet nie zapłakałam za nim. Nie czułam pustki, gdy zniknął bez wieści. 
– Ty... Ehm. Byłeś tym kotem, którego przygarnęłam?
– Tak, nie będę już potrzebował kuwety – potaknął wolno. – Ale mleko lubię.
Spojrzałam na niego badawczo. Czy on znów zażartował? Czy taki był właśnie brat Parsy? 
– Dobrze. – Wyprostowałam się na krześle. – Ustalmy, kiedy byłeś sobą, a kiedy już nie. – Splotłam dłonie na blacie. – Fakty.
– Gdy spotkałem cię w Raweni, byłem sobą – zaczął.
– Odwiedziny u ciebie w pokoju?
– Pierwsze? W większości ja. Światło zaczął się do mnie... dobierać.
– Walka z Mentorami? – dopytywałam uparcie.
– Powiedzmy, że pół na pół. Potem, gdy oberwałem, straciłem całkowicie świadomość. Ocknąłem się jako najzwyklejszy kot, całkowicie niedawno. Zastanawiałem się nawet, dlaczego się mną opiekujesz, jednak nie umiałem nic powiedzieć... Nie dało się odwrócić transformacji – zmieszał się.
– Mhm. – Pokiwałam głową. Teraz wszystko zaczynało mieć sens. – Zatem to ty jesteś Hitchem, którego polubiłam. 
– Oby – westchnął.
– Chociaż i tak mam wrażenie, jakbyś był ciut zbyt otwarty... – Wbiłam w niego badawcze spojrzenie.
Odchrząknął, a na jego policzkach pojawił się lekki rumieniec.
– O co chodzi? – Zainteresowałam się.
– Wiesz... Ciężko nie być swobodnym przy kimś, kogo widziało się pod prysznicem i z kim spało się przez długi czas...
Przez dłuższą chwilę milczałam. No tak, Hitch był przy każdym moim wywodzie na temat tego, jak bardzo Samel mnie zranił, wypłakiwałam w jego futerko żale leżące mi na sercu. Między innymi to, że przeze mnie zginął Mizar, zachodzenie w głowę, jak radzi sobie Izela i inne Cienie, nawet słuchał o wyobrażeniach na temat losów Nareba, Umefa i Parsy. Wyładowywałam przy nim frustrację z powodu Ayli, opowiadałam, jak wspaniały dla Iz jest Bren...
Nieprzyjemny dreszcz przebiegł mi po plecach. Przez ten cały czas słowem nie wspomniałam o nim. Nie zastanawiałam się, co go spotkało, gdy Światło opuścił jego ciało, jak to zniósł, gdzie był... a przecież na początku byłam przekonana, że jest dla mnie ważny. Przerażające, że tak szybko zapomniałam o chłopcu, który był taki jak ja, gdy w moim życiu Samel zyskał na znaczeniu.
Spojrzenie mu w oczy przerosło moje możliwości.
– Ja... muszę gdzieś iść –  wydukałam, słysząc drżenie we własnym głosie. Fala wyrzutów sumienia była nie do pokonania. 
  – Też bym poszedł –  odpowiedział cicho. – Obawiam się tylko reakcji na mnie. W końcu przez pewien czas byłem Światłem.
Miał rację. Przez swoje przeżycia w tej historii grał rolę zdecydowanie negatywną. Kot stał się podejrzany, choć zło go opuściło. Nie było w nim gorącego blasku. W każdym razie na pewno nie więcej niż w standardowym Kolcu.
– Zaprowadzę cię do Parsy – zdecydowałam. – Potem zajmę się tym, czym powinnam. – „Cokolwiek to ma być”, dodałam w myślach.

Odprowadziłam Hitcha do brata. Z miłym zaskoczeniem zauważyłam, że Parsa miał już w sobie zdecydowanie więcej z człowieka niż ze zwierzęcia. Co prawda nadal posiadał nastroszoną grzywę, nie do końca panując nad przemianą, ale siedział nie w klatce, a na ławce, trzymając w dłoni zaopatrzonej w długie, ciemne, lwie pazury do połowy spalonego papierosa. Smużka dymu unosiła się zakrętami ku górze, a on wyglądał na zmęczonego. Gdy zobaczył brata, rzucił niedopałek na ziemię, biegnąc w naszą stronę.
– Hitch, to ty! – Chwycił w objęcia brata, który zachwiał się, kiedy Lew uderzył w niego ciężarem. – Myślałem, że przepadłeś, wszyscy zaczęli wracać, a ciebie nie było... – Odsunął od siebie Kota na nieznaczną odległość, przyglądając mu się. – Ale jesteś już Hitchem, nie Światłem?
Zapytany wzruszył ramionami i przytaknął. Parsa roześmiał się.
– I to jest mój brat!

Zrobiło mi się trochę lżej na sercu, gdy obserwowałam, jak bardzo są szczęśliwi. Mnie nigdy nie spotka braterska miłość, z dwóch powodów: nie mogłam być niczyim bratem z uwagi na płeć oraz, co istotniejsze, nie miałam rodzeństwa. Z poczuciem dobrze wykonanego zadania wycofałam się, nie przeszkadzając w rodzinnej sielance. 
Księżyc wisiał na niebie, dając niewiele światła swoim wąskim sierpem. Niebawem miał zniknąć z nieba, by kolejnej nocy rozpocząć ponowny proces przybierania na objętości. Choć wiedziałam, że tak naprawdę była to gra świateł i cienia, lubiłam wyobrażać sobie, jakoby miał faktycznie znikać i powoli się odradzać. Bywały takie noce, podczas których Izela wymykała się na spotkanie z Brenem, a ja zostawałam całkowicie sama, a srebrzysta tarcza zajmowała mój wzrok przed zaśnięciem. Snując się bez celu, obserwowałam światła Raweni. Jakie łatwe było życie, nim po raz pierwszy w niej zawitałam. Nie nudziłam się sama ze sobą, każdy dzień miał swój harmonogram, a myśl – uzasadnienie. Logicznie, chłodno oceniałam sytuacje, nie mówiłam wiele. I nikt nie miał do mnie o nic pretensji. Owszem, zdarzały się docinki, jednak czy mogły mnie dotknąć? Teraz miałyby taką moc, bo popełniłam ogromny błąd, sądząc, że mogę być taka jak inni. 
Otrząsnęłam się z bezowocnych przemyśleń, podejmując ważną decyzję. Nim zdążyłam zmienić zdanie, ruszyłam biegiem do Domu, licząc na to, iż uda mi się złapać Izelę w gabinecie. Pamiętając nietakt Ayli, nie chciałam nachodzić jej w pokoju. Kto wie, co wyczynia w nim z Brenem?
Z lekką zadyszką zatrzymałam się przed siedzibą Iz. Spod drzwi sączyło się światło ginące w mroku. W pokoju zdecydowanie ktoś był. Zza drewna usłyszałam chichot dziewczyny.
– Przestań!
Męski pomruk odpowiedział jej coś zbyt cicho, bym to zrozumiała. 
– Jesteś nienormalny. – Atak śmiechu ponownie dobiegł do moich uszu. 
Widać była zajęta. Uśmiechnęłam się na wyobrażenie, jak wygłupiają się z Brenem na koniec ciężkiego dnia. No nic, postanowiłam na nich przed ich pokojem. Zasługiwali na chwilę intymności.
Ruszyłam korytarzem ku pokojom mieszkalnym, przyspieszając nieco, gdy mijałam gabinet Samela, spod drzwi którego również widoczne było oświetlenie. Nie mogłam z nim rozmawiać. Najlepsza technika, jaką mogłam zastosować w zaistniałej sytuacji, to całkowita izolacja. 
Dotarłam pod pokój, który niegdyś zamieszkiwałam. Ze zdziwieniem zauważyłam, iż w nim również świeci się światło. Rano było wyłączone, może Bren go nie wyłączył, gdy wychodził do Izeli?
Cień przysłonił na chwilę jasną smugę. Ktoś był w pokoju. Zdecydowanie. Upewniłam się, że stoję pod odpowiednim numerem drzwi, choć byłam przekonana o swojej nieomylności w tej kwestii. Zaniepokoiłam się. Kto mógł szperać w tym pokoju? Skoro lokatorzy byli w gabinecie...
Nacisnęłam klamkę i mocno pchnęłam, wpadając do pomieszczenia, a gwoli ścisłości – na Brena. Zamortyzował impet mojego uderzenia, stojąc zaskoczony, owinięty jedynie w ręcznik wokół bioder.
– Weira? Nie umiesz pukać? – Ciężko było zdefiniować, czy jest zdenerwowany, czy tylko zaskoczony. – Czekaj, coś się stało? 
Odsunęłam się od niego błyskawicznie, zawstydzona. Patrzył na mnie wyczekująco, a ja rozpoczęłam proces wycofywania z pokoju. Naprawdę nie chciałam oglądać chłopaka Izeli AŻ TAK szczegółowo, a co więcej podejrzewałam, iż blondynka nie byłaby tym zachwycona. Nie wiedząc, jak wyjaśnić swoje zachowanie – najpierw chciałam dowiedzieć się, z kim Iz była w gabinecie – zaczęłam się plątać.
– Chciałam... dostać swoją grupę. Mogę... ten... nauczyć młodsze roczniki czegoś o walce! – Mogłam przecież przekazać swój pomysł Brenowi. 
– Całkiem dobry pomysł. – Jego spojrzenie nadal było czujne. – Martwi mnie jednak twój system przekazywania informacji. Na pewno wszystko dobrze? – upewnił się.
Stojąc już za framugą, potaknęłam.
– Cóż, mogę przekazać ci moją grupę, prowadzę z nimi zajęcia z walki w terenie, a jak wiesz... jestem raczej pacyfistą. – Zaśmiał się. Czy on w ogóle nie dostrzegał niezręczności sytuacji? 
Wbiłam wzrok w klamkę, marząc o tym, bym mogła jedynie siłą umysłu zatrzasnąć drzwi i odejść jak najdalej.
– Świetnie! – wykrzesałam z siebie odrobinę entuzjazmu. Nawet dla mnie brzmiał on sztucznie.
– Wspaniale, rano, punktualnie o ósmej, będą na ciebie czekać w sali ćwiczeń – poinstruował mnie. – Naucz ich czegokolwiek, są beznadziejni. 
– Będę na pewno – przytaknęłam, wykonując krok w stronę wyjścia.
– Hala trzecia! – zawołał, wychylając się za mną, gdy pospiesznie opuszczałam budynek dziewcząt. 
Najszybszym możliwym tempem, jakie zaklasyfikowane mogło być jeszcze do kategorii „chód”, zmierzałam do mieszkania. Pokonawszy schody, zamknęłam za sobą drzwi i swoim dawnym zwyczajem zsunęłam się z nich, siadając na podłodze. Zegar wiszący na ścianie majaczył w ciemności. Po chwili wpatrywania się w niego zwątpiłam w możliwości wzroku, wstałam i zapaliłam światło. Była już prawie jedenasta, z kim Izela spędzała czas tak późno?
Snując możliwe teorie, wzięłam prysznic, a następnie ułożyłam się na zakurzonych meblach, przykrywając się kocem znalezionym wewnątrz wersalki. Poranek będzie ciężki. Ziewnęłam, szukając bezmyślnie futerka Kota. 
„Już go tutaj nie będzie”, uświadomiłam sobie, po czym skuliłam się, opuszczona przez świat, którego i tak nie rozumiałam.

Cienie mają wrodzoną zdolność planowania ilości godzin do przespania. Coś w rodzaju własnego, biologicznie wbudowanego budzika. Zapewne wiązało się to z tym, że czuliśmy się gorzej, kiedy wschodziło słońce – nasza rasa wolała noce, jednak ze względów na konieczność zachowywania po zmroku względnej ciszy, by Dom nie został zlokalizowany przez niechcianych gości, zmuszeni byliśmy do prowadzenia dziennego trybu życia. Wraz z pierwszymi promieniami, które smagały moją twarz, otworzyłam oczy. 
Wstałam, kierując się do łazienki. Zegar wskazywał piątą pięćdziesiąt. Miałam ponad dwie godziny na znalezienie czegoś do jedzenia, ubranie się i wymyślenie, jak mam poprowadzić zajęcia dla grupy Cieni. A może nawet i Kolców – nie wiedziałam, nad kim pracował Bren. 
Poranne czynności nie zajęły mi zbyt wiele czasu. Po przemyciu twarzy i przeczesaniu szczotką włosów zanurkowałam w kartonie z ubraniami, wyciągając wygodne, miękkie spodnie oraz koszulkę, którą wcześniej lubiłam zakładać na własne treningi. Ubrana skierowałam się do stołówki, starając się zanotować w głowie, by przynieść nieco jedzenia do lodówki, skoro już ją miałam.
Kiedy wychodziłam, już najedzona, ze stołówki, usłyszałam podniesione głosy. Dźwięki dochodziły z dworu, a skoro i tak miałam tam iść, postanowiłam to sprawdzić. Zatrzymałam się, skonsternowana. Na środku dziedzińca stał Profesor De. Nie widziałam innych mentorów, co było zastanawiające. Że też nie pomyśleliśmy o tym wcześniej... Skoro Kolce wracały do swych zwierzęcych ciał, a nawet ponownie się uczłowieczały, dlaczego Cienie nie miały wrócić do życia? 
Grupka najstarszych adeptów stała w bezpiecznej odległości od przybyłego, wyglądającego na niezwykle słabego. Cała siła, jaka niegdyś emanowała z tego legendarnego wręcz wojownika, wyparowała, pozostawiając wątłe, blade ciało, mające ewidentnie problem z utrzymaniem własnego ciężaru. Nie tylko ja odniosłam wrażenie, iż nie czas na walkę, to byłoby niehonorowe. De unosił ramiona w poddańczym geście, chwiejąc się. Sylwetka nie miała ostrości... Wyglądał jak zdjęcie, przy którego wykonaniu komuś zadrżała ręka. Bez wątpienia był to jednak nasz Profesor.
Cicho, acz dość prędko podeszłam do zgromadzonych Cieni. Krzyki pod adresem dorosłego ucichły na chwilę wcześniej, nie wyglądał on na skorego do rozmów, a tym bardziej utarczek słownych. Oceniając powierzchownie jego stan, zdecydowałam się podejść bliżej.
– Nie będziecie już tu rządzić – oznajmiłam, patrząc na niego z determinacją.
– Potrzebuję odpoczynku, niczego więcej... – Głos zdawał się pochodzić z innego wymiaru. Z tej odległości zauważyłam, że niewyraźność konturów pochodziła z tego, iż w ciało wnikały, to zaś wypływały drobniutkie nitki cieni. 
– Odejdziesz, gdy to zaoferujemy? – Ciężko było skupić wzrok na drgających punktach.
Milczał. Chwiejny obraz rozmazał się nieco bardziej, po czym kontury wróciły na miejsce, czyniąc go znacznie wyraźniejszym niż początkowo. Wracał do siebie.
– Nie mam dokąd – odpowiedział w końcu. Brzmiał jak ktoś, kto stracił wszystko. Tak w gruncie rzeczy przecież było. 
– To nie nasz problem. Żyjemy teraz razem z Kolcami. – Nadal emanowałam wrogością.
– Czy to ważne? Mogę wam pomóc, mogę... Cokolwiek zechcecie, przyjmę zwierzchnictwo kogokolwiek z was. – Milczał przez chwilę, jakby prowadząc wewnętrzną kłótnię. – Nawet twoje, Weiro. Pozwólcie wrócić.
Z trudem opanowałam chęć zaśmiania się. Sytuacja była naprawdę komiczna. Tragikomiczna. Już miałam wziąć problem Profesora De na siebie, gdy doznałam olśnienia. 
– Niech ktoś zaprowadzi go, proszę, do Samela. – Odwróciłam się do obserwujących nas Cieni. Miałam przejąć zajęcia Brena i na tym powinnam się teraz skupić, w imię zasady, że gdy się chce zrobić coś dobrze, należy oddać się temu całkowicie.

Niemal punktualnie o godzinie ósmej przekroczyłam próg hali numer trzy, gdzie czekała na mnie drużyna złożona z dziesięciu Cieni, odzianych w luźne, dresowe ubrania, z przewiązanymi w pasie czarnymi szarfami oraz równej ilości Kolców, z tym że ich analogiczne ubranie przepasane było białą taśmą. Podział rasowy został utrzymany – musiało tak być, gdyż przechodziliśmy różne treningi. Obecnie stawialiśmy na skuteczną walkę, zatem pobierane nauki musiały być uzupełniane o techniki dawnego wroga. 
Dwadzieścia par zdziwionych oczu wpatrywało się we mnie, zaprzestając rozmów między sobą. Czekali, aż coś powiem, wyjaśnię. Nabrałam powietrza w płuca.
– Przejmuję stanowisko Brena. Jestem Weira, nauczę was wszystkiego, co sama kiedyś przyswoiłam. 
Nie mam pojęcia, jakiej reakcji można było oczekiwać, ale całkowite milczenie, całkowite zignorowanie nie mieściło się w moim wachlarzu scenariuszy. Musiałam kontynuować, by nie stracić całkowicie chęci do robienia czegoś w życiu. Rozpoczęłam powolną wędrówkę z jednego końca sali na drugi.
– Nie będzie teorii. Tylko praktyka. I nie sekwencje ruchów. Idziemy na żywioł. – Przystanęłam, spoglądając na podopiecznych. – Niech każdy weźmie ze składziku po mieczu ćwiczebnym. – Wskazałam ręką małe drzwi nieopodal wejścia. Miałam na myśli tępe kije, jakich używałam na pierwszych ćwiczeniach. – Nauczcie się je trzymać, odnajdźcie punkt ciężkości... poczujcie, jakby były częścią was. Potem każdy z was zmierzy się ze mną. Muszę ustalić, z kim i nad czym mam popracować.

Pojedynki z adeptami były przerażającym doznaniem. Większość z nich nie trwała dłużej niż kilka sekund do całkowitego rozbrojenia, cięcia zachowywały ten sam schemat, który każdy przewidziałby niemal natychmiast. U Kolców sprawa prezentowała się nieco lepiej – oni przynajmniej nawykli do walki jedną ręką, gdyż szkoleni byli w walce mieczem. Nasze marne imitacje sztyletów, saks, czy cokolwiek tam miały sobą reprezentować, były dla nich odrobinę zbyt krótkie, jednak pracą nadgarstka sprawiali, iż trudniej było wytrącić broń z ręki przeciwnika. Przynajmniej kij nie wypadał im od razu po sparowaniu uderzenia. Mimo najszczerszych chęci nie mogłam zaliczyć poziomu reprezentowanego przez moich uczniów nawet za przyzwoity. Co więcej, po kilku intensywniejszych ruchach zaczynali ciężko oddychać. Bren musiał ich rozpieszczać... a jeśli mieli kiedykolwiek przeżyć jakąś walkę, powinni być o wiele lepsi.
– Ile godzin dziennie ćwiczyliście? – Zrezygnowana oparłam dłoń na biodrze. Większość z adeptów była ode mnie wyższa, więc spoglądali na mnie z góry.
– Dwie godziny. I godzina teorii – odpowiedział jasnowłosy Cień, który, jak na poziom reszty, okazał się całkiem sprawnym wojownikiem. 
– A przez resztę dnia? – dopytałam.
– Czas wolny. – Uśmiechnął się lekko.
Zdjęłam rękę z biodra i ukryłam twarz w dłoni. Jak można było nazwać to „coś” szkoleniem?
– Zwiększam czas treningu do ośmiu godzin na dobę – zadecydowałam. – Nie ma ustalonych ram czasowych. Liczcie się z tym, że w każdej chwili mogę zwołać zbiórkę. W takim przypadku macie pół godziny na zebranie się tu całą grupą, co do jednego. Jasne?
Cisza na hali musiała wystarczyć mi za odpowiedź. Wyrzuciłam na ziemię ćwiczebny miecz i opuściłam salę. Jeszcze tego popołudnia zebrałam uczniów w lasku, każąc im walczyć ze sobą w terenie. Nie byli zachwyceni, kilka osób nawet burczało coś w niezadowoleniu, ale szybko im uświadomiłam, jak intensywnie można sobie wyczulić słuch, gdy tylko ktoś osiągnie odpowiedni stan skupienia. Nie lubili mnie, ale zyskali do mnie szacunek. A co najważniejsze – byli posłuszni.
Kolejne dni mijały mi na spontanicznych szkoleniach adeptów, czasem wyciągałam ich z łóżek o świcie, niekiedy w środku nocy – termin zawsze był dla nich zaskoczeniem. W końcu każde szemranie ucichło, pogodzili się z nowym systemem. Jedynym pewnym czasem bez treningu były lekcje teorii z Izelą – wtedy nie ingerowałam, załatwiając dla Iz różne sprawy poza terenem Domu, przy czym głównie w Akademii. Znów byłam sobą. Powróciło uczucie stabilności – jeśli nie brałam udziału w treningach, udzielałam lekcji prywatnych co zdolniejszym uczniom, szkoląc ich na dowódców oddziałów. Wolne chwile rozdzielałam pomiędzy obowiązki z góry – Izelę oraz sen, podczas którego rozcięcia i siniaki szybko się goiły. Kontakty towarzyskie ograniczyłam do zera. Gdzieś w całym cyklu dnia i nocy zauważyłam, że wróciły dorosłe Cienie, jednak nie spotykałam ich na swojej drodze. Znaczyło to, że ktoś się tym zajmuje, więc nie wnikałam w nic więcej.
Po kilku tygodniach moi uczniowie zaczęli robić postępy, w szczególności jasnowłosy Cień, jaki zaszczycił mnie odpowiedzią na moje pytania pierwszego dnia. Miał na imię Kasek, choć wolałam na niego mówić Biały. Miał zadatki na świetnego wojownika, stał się zatem moim oczkiem w głowie i to on odczuwał największą presję na robienie postępów. Z dumą zauważałam, że nawet w wolnych chwilach uparcie ćwiczy ciosy, jak niegdyś ja. Zaczęłam rozumieć, jakie to wspaniałe uczucie być mentorem.  

Światło wrócił z kolejnej wyprawy do fizycznego świata, zdając siostrze relację z poczynań Kolców i Cieni.
– Rosną w siłę – stwierdził, oddając energię Mrok. – Ta twoja córka, Weira, szkoli całkiem dobrze rokujący oddział. 
– Cieni? Mówisz o armii Cieni?
– Raczej o oddziale, mieszanym. Wygląda, jakby świetnie się dogadywali, brak jakichś zatargów, czegokolwiek... – Skrzywił się. – ...a już miałem nadzieję, że nasza krew zadziała.
– Powinna działać. Może wystarczy bodziec? – zamyśliła się dziewczyna.
– Czy nie weźmie to od nas zbyt wiele energii? – zapytał brat.
– Nienawiść jest już w nich. Trzeba ją aktywować. – W jej oczach przelały się smugi ciemności. – Z Pierwszymi nigdy nie było problemów. Myślę, że przez ten cały czas gen odpowiedzialny za walkę uległ uśpieniu. 
– Możesz mieć rację. Co proponujesz?
– Sugeruję impuls.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Każdy komentarz to znak, że to, co piszę Cię zainteresowało :)

Szablon wykonała prudence.