niedziela, 27 sierpnia 2017

XVIII - Wezwanie z podziemi

– Robicie sobie ze mnie żarty. – Nerwowo tupałam nogą, spoglądając surowo na uczniów. – Wyraźnie kazałam wam skupić się na celności. Dziś jest jeszcze gorzej niż było.
Moja grupa zdawała się nie słyszeć, co do nich mówię. Już brakowało mi pomysłów, w jaki sposób zmusić ich do zwiększonego wysiłku... Jeśli tempo postępów nie wzrośnie, to zdążą mi osiwieć włosy, zanim oni skończą szkolenie. Tego byłam pewna. Ten wczesny poranek nie był w ogóle owocny.
– Macie dwa dni wolne od treningu. – Odwróciłam się tyłem do grupy. – A na trzeci dzień zrobimy turniej. Najsłabsza trójka dostanie dyżur w kuchni. Teraz proszę o natychmiastowe opuszczenie sali.
Za plecami usłyszałam szmer. Nadal spoglądając przed siebie, dodałam.
– Ty, Kasek, zostań. 
Odczekałam, aż osoby niepożądane opuszczą pomieszczenie. Wtedy spojrzałam na pozostałego.
– Przemyślałam wszystko i chcę zostać twoją mentorką. – Postanowiłam nie bawić się w zbędne wstępy i od razu przejść do rzeczy. – Od jutra zaczniemy prywatne treningi – kontynuowałam, rozpoczynając powolną wędrówkę w kółko, więc bądź przygotowany z samego rana. Przyjdę po ciebie, więc nie musisz martwić się punktualnością. Po prostu bądź w swoim pokoju.
– Weiro! – Na twarz chłopaka zaczął wpływać uśmiech. – To zaszczyt...
– Mentorko. – Uniosłam rękę, nakazując mu milczenie i zatrzymałam się. – Nazywaj mnie tytułem, taka jest odpowiednia relacja między nami. A teraz idź. 
Kasek skinął głową, po czym ruszył ku wyjściu, odstawiając przy drzwiach wejściowych kij do ćwiczeń. Odprowadziłam go wzrokiem, mając mętlik w głowie. Miałam swojego własnego ucznia, jednak brakowało mi pojęcia, od czego zacząć. Ledwie pamiętałam, jak Reala wprowadzała mnie do świata walki... Byłam wtedy jeszcze dzieckiem, nie zwracałam na to większej uwagi. Teraz przyszło mi stanąć na jej miejscu. Miejscu autorytetu mojej młodości. I choć powinnam za nią tęsknić, odczuwałam potrzebę jak najszybszego skontaktowania się z Profesorem De. 
Potrząsnęłam głową, odganiając od siebie myśli. Nadszedł czas, by nieuniknione spotkanie doszło do skutku. Zdecydowanym krokiem skierowałam się do Domu, by zagłębić się w podziemia. Tym razem jednak, znając ich realia, tuż przed wejściem zaopatrzyłam się w latarkę zabraną ze składziku koło stołówki. Kiedy ciemność stała się uciążliwa nawet dla oczu Cienia, które posiadały w sobie mimo wszystko wiele z ludzkich, nacisnęłam włącznik, a przede mną pojawiła się jasna smuga wskazująca mi drogę.
Dotarcie do celi nie było łatwe. Korytarze zagłębiały się coraz bardziej, przecinały, znaki wyryte w chodniku zdawały mi się coraz mniej czytelne i raz nawet pomyliłam tunel, dochodząc do ślepego zaułka. Wiele czasu minęło, a niemal cała motywacja zdążyła ze mnie wyparować, nim odnalazłam zabezpieczone ciemnością drzwi. Cienie przeplatały się ze sobą niczym sznurówki w butach. Zabawne, że nasz nowy „zarząd” uznał, iż najlepiej przed wyjściem Mentorów zabezpieczyć się Mrokiem, który oni sami w sobie nosili... Uniosłam wolną od latarki dłoń, przyzywając smugi ciemności do siebie. Nie byłam pewna, jak zareagują na mnie uwięzieni tam, za tymi drzwiami Mentorzy, więc energię wchłonęłam do siebie. Tak na wszelki wypadek, gdybym musiała stoczyć bitwę. 
Pozbawione pajęczyny cieni drzwi łatwo ustąpiły, kiedy nacisnęłam klamkę i je popchnęłam. Spodziewałam się usłyszeć skrzypnięcie, jednak ruszyły bezszelestnie, ukazując mi rząd okratowanych pomieszczeń. Przełknęłam ślinę.
Powoli szłam wzdłuż cel, oświetlając latarką ich wnętrze. Nikogo w nich nie było. W miarę jak zagłębiałam się w korytarz coraz głębiej, narastał we mnie niepokój. Skoro trzymali tu mentorów, to dlaczego nie widziałam ani jednego więźnia? 
– Tutaj – rozległ się głos nad moją głową. 
Drgnęłam, a następnie spojrzałam w górę. Lochy w Domu były piętrowe, a Mentorzy ulokowani zostali na drugim poziomie. Snop światła latarki oświetlił twarz Kierela. 
– Ciebie jeszcze tu nie widzieliśmy. Czyżby skończył się sojusz z Kolcami? – Uśmiechnął się ironicznie. Na jego twarzy widać było zarost, co należało do nietypowej rzeczy u Cieni. To Dzieci Światła pozwalały sobie na nieokiełznany, zwierzęcy wygląd. Policzki i brody Dzieci Nocy musiały być gładkie – to drobny detal podkreślający naszą „wyższość” nad wrogiem.
Nie chciałam wdawać się w dyskusję z Kierelem. Wsunęłam latarkę pod bluzkę, by uwolnić obie ręce. Podskoczyłam, chwytając wystające kamienie i wspinając się na drugi poziom. Podciągnęłam się i już po chwili stałam twarzą w twarz z dawnym wspaniałym Cieniem.
– Jeśli postanowiłaś wrócić do Reali, to jest nieco dalej. – Mentor wysunął chudą dłoń zza krat, wskazując kierunek, z którego przyszłam. – Ciekawe, co stało się tam, na górze, że zeszłaś do nas zamiast Izeli. 
– Nic się nie stało. – Westchnęłam. Widok wychudłego ciała wywołał we mnie mieszane uczucia. Dlaczego trzymano ich w takich warunkach? Kiedy Mrok więziła Miza, zadbała o jego wyżywienie, po prostu ograniczyła wolność... Nie podejrzewałam Cieni o okrutność. Widać jednak się przeliczyłam. – Głodzą was? – zapytałam, nim zdążyłam się powstrzymać. Więźniowie nie byli moją działką, nie miałam prawa wchodzić w kompetencje zarządowi.
– Karmią, raz dziennie. Jak psy. Przecież wiesz o tym, dziewczyno bez duszy – wysyczał, zaciskając zęby. – Dbacie o to, żebyśmy nie mieli siły wydostać się stąd... Taktyczne. Czegoś was nauczyliśmy.
Jad w jego głosie zaskoczył mnie. Mentorzy zawsze byli oschli i wymagający, nigdy jednak nie okazywali nam nienawiści. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że otaczał mnie smród niemytych ciał i fekaliów. Cienie nie polegały na zmyśle węchu. On był domeną Kolców, my słuchaliśmy, patrzyliśmy.  Nigdy nie węszyliśmy.
– Gdzie Profesor De? – zapytałam, starając się ignorować nieprzyjemne dławienie w gardle. 
– Na samym końcu, z dala od nas. Samel się go boi. 
Skinęłam głową, zagłębiając się w korytarz.

Ostatnia cela była bardzo oddalona. Najbardziej, jak się dało, szczerze powiedziawszy. W pierwszej chwili miałam wrażenie, że nikogo w niej nie ma, jedynie nadgryzione lekko rdzą pręty i rozpadający się siennik. Co więcej, nie słyszałam w niej nawet oddechu. W kącie leżał skulony kształt, niemal stapiając się z kamieniem na ścianie i podłodze. Skierowałam snop światła właśnie na niego.
– Profesor De? – Sama słyszałam, jak niepewnie zabrzmiało to pytanie. 
Kształt lekko się poruszył. 
– Zgaś to – zajęczał Cień. 
Posłuchałam go bezzwłocznie. Sądząc po brzmieniu głosu i pozycji, De był na wykończeniu. Nawet sztuczne światło mogło być dla niego bolesne.
– Profesorze, co się dzieje? – Moje pytanie było chyba bezsensowne. On umierał. Dotarło do mnie, że w jego celi nie zauważyłam nawet śladu po jedzeniu Chcieli go zagłodzić!
– Jedyna posłuchałaś wołania. – W całkowitej ciemności głos wydawał się upiorny. – Teraz już trochę na to za późno... scalam się z ciemnością.
Przebiegł mi po plecach dreszcz, a na przedramionach pojawiła się gęsia skórka. Tu się działo coś niewybaczalnego: Cień miał zabić Cienia! 
– Mogę jakoś pomóc? – Opadłam na wilgotne kamienie podłogi, chwytając jedną ręką za pręt celi.
– Niczego już nie da się zrobić. – Szept brzmiał niemal nierealnie. – Moje ciało stało się w połowie ciemnością, nie da się go nakarmić... 
Śmierć Profesora była czymś, czego nigdy nie byłam sobie w stanie wyobrazić. W dodatku śmierć głodowa... której po części sama jestem winna. Oddałam go w ręce Samela. Czy on naprawdę mógł być takim potworem? Mentorów trzeba było unieszkodliwić, nie mordować! Umierała jego ludzka część...
Wtedy przypomniały mi się rurki, które mi podłączono w szpitalu po walce z Mizem. Może w ten sposób uda się go odżywić?
– Profesor nie umrze – powiedziałam, podnosząc się z podłogi. Sama nie byłam pewna, czy uda mi się mu pomóc, ale... trzeba było spróbować. 
Zeskoczyłam poziom niżej, lądując boleśnie na kolanie. Wilgotne kamienie były śliskie, a ja nie uwzględniłam tego podczas skoku. Kolano uderzyło o nierówność z chrzęstem. Domyśliłam się, że wywołała go pękająca rzepka, a intensywny ból potwierdził moje przypuszczenie. Nie było to czas na roztkliwianie się nad sobą. Ignorując uraz, ruszyłam jak najszybciej do wyjścia, oświetlając drogę latarką. 
Gdy udało mi się wydostać znów na zewnątrz, skierowałam się do gabinetu Izeli, mając nadzieję, że tam ją znajdę. Za drzwiami zobaczyłam Brena. 
– Co z twoim kolanem? – zapytał, patrząc na mnie zaskoczony. 
– Bren, pamiętasz te rurki, które mi podłączyli w szpitalu? Te, co naprawiają ciało? – Zignorowałam jego pytanie.
– Kroplówka. Tak jakoś się to nazywało... – Uniósł brwi, a na jego czole pojawiła się zmarszczka. – Dlaczego o to pytasz? Co się dzieje?
– Potrzebuję kroplówki. Teraz. Jak najszybciej! – Nie udało mi się utrzymać już prostej postawy. Ból kolana zmusił mnie do wsparcia się o ścianę. 
Chłopak złapał mnie, ratując przed upadkiem na podłogę. 
– Zajmę się tym. I ktoś zaraz do ciebie przyjdzie. – Podniósł mnie, uważając na uszkodzoną nogę i posadził na fotelu w gabinecie Izeli. Potem wybiegł z pomieszczenia, zostawiając uchylone drzwi. 
Nigdy nie spodziewałam się, jak bardzo bolesny może być tak drobny uraz. Wyciągnęłam zza paska nóż do rzucania, rozpoczynając proces rozcinania spodni. Wolałam to niż próbę zdjęcia ich. Musiałam zobaczyć, co mi jest.
Kolano było spuchnięte, fioletowe i zdecydowanie nie wyglądało dobrze. Będzie się regenerować co najmniej dobę. Opadłam na fotel, zamykając oczy. Jeszcze tylko uratuję De i zajmę się opatrunkiem. Oby tylko Bren się pospieszył! Wsłuchiwałam się w tykanie zegara, który nieustępliwie odliczał kolejne minuty.
Nie wiem, ile czasu minęło, gdy pomieszczenia ktoś wszedł. Wyczułam obecność, a nie usłyszałam, co oznaczać mogło tylko jedno: osobnik należał do Cieni.
– Co zrobiłaś? 
Samel. Ze wszystkich istniejących na wielkim świecie istot Bren musiał ściągnąć akurat jego. W ułamku sekundy otworzyłam oczy i podciągnęłam się na fotelu. On nie będzie oglądał mojego bólu, oj nie. 
– Nie twoja sprawa. – Starałam się wyglądać na pewną siebie, choć kolano pulsowało. 
– Poniekąd moja, mam się tobą zająć. – Wzruszył ramionami, wbijając wzrok w uszkodzoną nogę. – Nie sądzę, by to wymagało kroplówki. 
Podszedł do mnie i przykucnął obok fotela, delikatnie przykładając palce do opuchlizny. Nie reagowałam, bo nie miałam pojęcia, w jaki sposób powinnam to zrobić. 
– Minie dzień i po bólu. Skoro jednak robisz z tego taką scenę, opatrzę to. – Przewrócił oczami, kierując się ku wyjściu z gabinetu. Najpewniej szedł po apteczkę. 
Tymczasem do pokoju wpadł Bren. 
– Jesteś szybki – zauważyłam z ulgą.
– Teraz nietrudno się tam dostać. Zamroczyłem personel i oto mam! – Uniósł zwycięskim gestem woreczek z płynem i rurkę zakończoną igłą. – Mam ci to podłączyć? – zapytał, zbliżając się do mnie.
– Nie mi. – Energicznie pokręciłam głową. – Ktoś inny potrzebuje. Pomóż mi dostać się do podziemi, do Mentorów...
Bren się wyprostował. 
– Dlaczego tam?
– Profesor De umiera. Głodzili go. – Podniosłam się z fotela i zauważyłam, że na kolanie pojawił się krwiak. Bez chwili namysłu, zaciskając zęby, rozcięłam go, by odzyskać choć część mobilności. 
– Wiesz, co robisz? – upewnił się, lekko krzywiąc się na widok ściekającej krwi.
Odpowiedziałam kiwnięciem głowy. Bren pozwolił mi wesprzeć się na swoim ramieniu i razem ruszyliśmy na ratunek.

Szybciej jest dostać się do miejsca, którego lokalizację znasz. Droga do celi De nie była tak długa, jak ją zapamiętałam. Miałam nadzieję, że nie spóźniliśmy się. Tym razem nie porwałam się na wskakiwanie na drugi poziom, wyręczył mnie w tym Bren. Dotarł do celi Profesora, przywołał go do siebie, chcąc udzielić mu pomocy. Niczego nie widziałam, De nadal miał światłowstręt. Nagle do moich uszu dobiegł dźwięk rozrywanej tkanki i zduszony jęk. 
– Bren?! – zawołałam w ciemność. Nie odpowiedział. Usłyszałam za to dziwny zgrzyt. – BREN! – Rzuciłam się do wspinaczki na wyższy poziom i z trudem mi się to udało. Po tym zabiegu nie nie mogłam jednak zebrać się w sobie, by wstać. Dłoń napotkała na lepki płyn, w nozdrza uderzył zapach krwi. Włączyłam latarkę, świecąc nią w stronę celi Profesora De. A raczej w stronę całkowicie zdrowego, będącego w kwiecie sił, stojącego z naciągniętą złowieszczo rurką od kroplówki Mentora.

Samel słyszał, że ktoś szedł pospiesznie korytarzem, co nie było w gruncie rzeczy niczym nietypowym w ciągu dnia w Domu. Niósł ze sobą bandaż elastyczny, w myślach uznając, że Weira zapewne chciała jedynie zwrócić na siebie uwagę, wymagając intensywnej pomocy medycznej przy lekkim stłuczeniu. Gabinet był zamknięty, jednak zanim do niego wszedł, coś nietypowego zwróciło jego uwagę – szlak z plamek krwi prowadzący w stronę oddalających się kroków. Domyślił się, że nie ma sensu odwiedzać gabinetu, jednak zapobiegawczo do niego zajrzał. Koło fotela znajdowała się niewielka kałuża czerwonego płynu. Zamknął drzwi, wyczuwając, że coś jest nie tak. Podążając krwawym tropem, dotarł do ukrytego wejścia do podziemi. To nie wróżyło nic dobrego. Palce zacisnęły się na bandażu, gdy wchodził w ciemność. Żałował, że nie zabrał ze sobą latarki, jednak musiał zadowolić się słabym światłem docierającym z otwartego przejścia. Liczył się z faktem, iż przy najbliższym zakręcie pożegna się i z tym udogodnieniem. Ślady prowadziły wzdłuż doskonale mu znanej ścieżki: tej, którą pokonał kilka razy, a o której starał się zapomnieć; więzienia Mentorów. Niepokój narastał. Krwawy szlak prowadził z gabinetu czy do gabinetu? Ruszył biegiem tunelem, bojąc się, co tam zastanie. 
Drzwi były zamknięte, co boleśnie uświadomił sobie, wpadając na nie. Otarł strużkę krwi, która rozpoczęła wędrówkę w dół twarzy z rozcięcia w skroni i zaklął cicho. Odnalazł po omacku klamkę, by zobaczyć odblask światła w głębi Samotni. Kierował się w jego kierunku, rejestrując odgłosy walki. Przywołał miecz z cieni, dostrzegając sylwetkę dziewczyny – Weiry i znacznie od niej większego mężczyzny. Profesora De. Nigdy nie mógłby zapomnieć, jak on wygląda. Kiedyś stanowił przecież ogromną część jego życia. 
Weira ewidentnie nie prowadziła w tej walce, utykała, przyjęła postawę defensywną, broniąc się nożem do rzucania, Profesor natomiast nic nie robił sobie z jej orężu, uderzał pięściami, kopał, a ona przyjmowała zdecydowanie zbyt dużo ciosów. W chwili gdy Samel  dostał się na drugi poziom, De popchnął dziewczynę, a ta uderzyła głową w ścianę. Osunęła się po niej bez świadomości. Wtedy jej miejsce zajął Cień, zasłaniając bezwładną Weirę przed ostatecznym ciosem Mentora.
– Zejdź mi z drogi, jeśli ci życie miłe. – W słabej poświacie porzuconej latarki, której światło odbijało się do jasnoszarych kamieni, oczy Profesora się zwęziły.
– Jak się wydostałeś? – Samel zignorował pogróżkę.
Oboje stali naprzeciw siebie, dysząc. 
– Głupie dziewczę dało się nabrać. Zabawne, jak jej ułomność potrafi zniekształcać postrzeganie rzeczywistości! – Z warg otoczonych długim zarostem wydobył się ponury śmiech. 
Samel zamachnął się mieczem, jednak De odsunął się, a cały impet uderzenia wylądował na odgiętych prętach. 
– Nigdy nie będziesz w stanie mnie zranić, Samelu. Ja nauczyłem cię wszystkiego, co umiesz. Może i macie inną broń. Imponującą. Tyle, że technika nadal jest ta sama.
 Sięgnął do prętów, wyginając jeden z nich. W miejscu, które naruszył pręt miecz, stal pękła. – Jesteście mało inteligentni – kontynuował. – Zamykać Cienie w najciemniejszym możliwym miejscu! To nas tylko wzmacnia, światło nie ma możliwości osłabienia, a magazynowana siła rośnie. Sam to wymyśliłeś? Myślałeś, że w ramach kary zamykamy Cienie w ciemności? – Profesor nie mógł powstrzymać śmiechu. 
– Przecież... – Samel był zdezorientowany. 
– Łatwo coś komuś wmówić. Samotnia jest na powierzchni, w świetle słońca. To... – urwał, zataczając wolną ręką koło. – ...to jest więzienie dla Kolców. 
– Co zamierzasz? – Chłopak poczuł, jak motywacja go opuszcza.
– Uwolnię Mentorów i wprowadzimy dawny ład. Nie godzimy się na życie w zamknięciu.
– Nas jest więcej. Jak tylko wyjdziecie, zostaniecie pokonani.
– I dlatego wystąpimy z propozycją. Nie będziemy spoufalać się z Kolcami, ale odzyskamy dawne stanowiska. I mieszkania. 
– Coś mi tu nie pasuje. – Samel pozostał nieufny.
– Oferujemy naukę, która się przyda, jak tylko wszystko wróci do normy. Obudzicie się, Kolce też, a wtedy poleje się wiele krwi. Im mniej naszej, tym lepiej. Jedyny warunek jest taki, że do Domu nie ma wstępu ani jeden z NICH. – Profesor De splunął. – Jeśli dasz nam tę gwarancję, możesz być pewny, że nikt więcej nie ucierpi. 
Samel opuścił miecz. Może w propozycji Mentora było coś sensownego? Nowe rządy w Domu wcale nie różniły się tak od dawnych. Jedyną nowością były wszechobecne  Dzieci Światła. Esencją celu życiowego Cieni była walka, zakorzeniona głęboko we krwi. Próbowali żyć w pokoju, zając się czymś innym, mimo to bardzo szybko wrócili do kolejnych treningów. Dopiero wtedy mogli być sobą. 
– Zgoda. – Słowa padły z ust Samela, zanim zdążył się zastanowić, czy faktycznie chce je wypowiedzieć. 
Profesor De uśmiechnął się triumfalnie, mijając chłopaka, który od razu przykucnął przy Weirze. Sprawdził, czy puls jest wyczuwalny, ale najwyraźniej jedynie straciła przytomność. Mentor zajął się wypuszczaniem pozostałych więźniów. Samel podniósł dziewczynę, a wtedy jego wzrok wychwycił niepokojącą rzecz. W celi, niemal idealnie na środku, leżało bezwładne ciało Brena, broczące krwią. 

Uderzenie w policzek przywołało mnie do przytomności. Pierwszym, co zobaczyłam, była twarz Samela.
– Co tu robisz? – zapytałam, a mój głos nie brzmiał tak pewnie, jakbym tego chciała.
– Wychodzę z Profesorem. Musimy spotkać się z Izelą i Narebem – zakomunikował, ale widziałam, że nie o to mu wyłącznie chodzi. – Sprawdź, co z nim. – Skinął głową w kierunku celi.
Obolała ostałam ustawiona na podłodze. Walcząc z zawrotami głowy, ruszyłam we wskazanym kierunku. 
Bren leżał w kałuży... Nie, to zbyt małe słowo: stawie krwi, jego klatka piersiowa podnosiła się i opadała ledwo zauważalnie. Korzystając z wszechobecnej ciemności, zaczęłam przesyłać mu energię do regeneracji. Tak duża utrata krwi to nic łatwego do zregenerowania. Przydałaby się pomoc ludzi... Najważniejsze w tej chwili było zasklepienie ogromnej rany na jego szyi. Przy szybkich oględzinach w słabym świetle stwierdziłam, że ma rozciętą tętnicę szyjną. Rana była poszarpana – zapewne zadana igłą, którą sam tu przyniósł. Na moje życzenie. 
Gdy krwotok ustał, zebrałam w sobie pozostałe siły i przewiesiłam ramię Brena przez szyję. Musiałam go dowlec do wyjścia, tam ktoś zabierze go do szpitala. I wszystko będzie dobrze. Ludzie naprawią jego ciało, a on znów będzie żartował. Nim zdążyłam przejść kilka kroków, poczułam, jak ciężar ciała chłopaka zmniejsza się. Zaniepokoiło mnie to, szybciej prowadziłam go do wyjścia z tuneli, z każdą sekundą i uderzeniem serca lżejszego. Zostało kilka kroków, zaledwie dwa, trzy stopnie, gdy jego ciało stało się bardziej wiotkie, przechodziło w stan eteryczny... I wtedy zrozumiałam. Bren jęknął niemal niesłyszalnie, kiedy kładłam go na schodach, by pozwolić mu odejść. Leżał na wznak, z twarzą zwróconą ku górze. Jego zwykle roziskrzone oczy uchyliły się szeroko, badając otoczenie; były całkiem matowe. Cienie opuszczały pojedynczymi smugami ciało chłopaka. 
Siedziałam na stopniu koło niego, podtrzymując jego głowę, by twarda podłoga nie sprawiała mu dyskomfortu.
– Po raz pierwszy... dotknęłaś mnie bez przymusu. –  Na poszarzałe wargi wpłynął ostatni, niewyraźny uśmiech. – Pilnuj Izeli, powiedz jej... – Przymknął oczy i zamilkł na dłuższą chwilę. Myślałam już, że nie żyje, gdy ponownie otworzył oczy i dokończył myśl. – Powiedz, że Nareb to dobry wybór.
– Przekażę jej wszystko. Bren... Dziękuję, że byłeś obok, nieczęsto zdarza się ktoś, na kogo można liczyć... – Przełknęłam ślinę, nie mając pojęcia, co można powiedzieć umierającemu przyjacielowi. Instynktownie chciałam odciągnąć jego myśli od tego, co nieuniknione.
– A ty otwórz oczy. – Natężenie głosu było tak niskie, że nie byłam pewna, czy to powiedział, czy sama sobie to wyobraziłam. 
Bren umarł cicho i spokojnie. Smugi cienia wydostawały się z jego ciała, umykając powoli w głąb tunelu, wnikając w ściany, muskając moją skórę, aż w moich dłoniach nie pozostało nic. Jedynie ubrania, jakie chłopak miał na sobie, świadczyły o tym, iż istniał kiedyś Cień, chłopak Izeli, który wiedział wszystko o wszystkim. 
Siedząc samotnie na schodach, w świetle sączącym się przez otwarte wejściowe drzwi, oparłam głowę o chłodny kamień na ścianie. 
– Żegnaj, Brenie – szepnęłam, wpatrując się w przestrzeń. – Może jeszcze kiedyś się spotkamy.

1 komentarz:

Każdy komentarz to znak, że to, co piszę Cię zainteresowało :)

Szablon wykonała prudence.